Mamy kochani w Polsce wojnę. Wojnę, w której leniwi, siwi i bogaci panowie plują na tych, którzy pracują ciężko, by przetrwać. Wojnę, w której pogarda i nienawiść kropka pl wylewa się z ust pisowskich i platformerskich, a my toniemy w ich rzygowinach. I wtedy pojawia się małe, malutkie światełko. To Renata Dancewicz, o której wy już nie pamiętacie.
To nie będzie taki mój zwykły tekst z różnymi źródłami, z kilkoma wątkami i łączeniem kropek na przegniłej pięciolinii otaczającego nas syfu. To tekst oparty na jednym, jedynym wywiadzie i na kobiecie, którą pokochałem – zupełnie intelektualnie – od pierwszego naszego spotkania.
Nieczęsto piszę o kimś miło.
Właściwie nigdy tego nie robię. Ale może czasem warto.
O tu, proszę kliknąć i sobie przeczytać, bo o tym będę dziś mówił.
Muszę się do czegoś przyznać. Nie cierpię tych wszystkich celebrytów. Umieram gdzieś w środku, jak muszę redagować tekst o tym, że jedna pani drugiej pani zarzuca, że skoro odbiła jej męża, to ją naśladuje i dlatego ma takiego samego psa. Jak inna pani opowiada – na Instagramie, bo gdzieżby – jak wspomina pomordowanych na Wschodzie i jak prześliczna jest sukienka od Dolce&Gabana. Jak trzecia pani wywala cycki i z błędami ortograficznymi i gramatycznymi ogłasza wszem i wobec, że jest „w cionży”. Jak czwarta pani rok chyba siedzi gdzieś w postkolonialnej Afryce i pozuje z egzemplarzem konstytucji RP. Bo walczy o wolność, kiedy egzotyczni kelnerzy przynoszą jej drinki na tę plażę białą jak ona.
Nie cierpię tego, nie daję rady.
Staram się wtedy nie myśleć, że to wszystko takie puste i takie głupie jest. Staram się tłumaczyć sobie, tam w głowie, że każdy ma przecież jakieś zalety i nie oceniaj. Nie przyklejaj etykietek. Ale to trudne.
Na szczęście w tym mroku od zawsze świeci się jedno światełko. Płomyk taki, gdzieś daleko.
Takim światłem w świecie aktorów była dla mnie zawsze pani Renata Dancewicz.
Ona tego oczywiście nie pamięta, ale rozmawialiśmy na przestrzeni ostatnich lat całe trzy razy i trzy razy nie mogłem uwierzyć, jak bardzo Renata łamie wszelkie stereotypy. Spotkaliście kiedyś kogoś, kto mówi waszymi słowami i myśli waszymi myślami? No właśnie.
Z tymi wszystkimi aktorkami to zawsze jest tak, że jak chcesz zrobić talk show, w którym dziewczyny z seriali mówią o czym myślą, to nigdy się nie udaje. „Ja nie zabieram głosu na tematy społeczne”. „Ja nie mam poglądów politycznych”. „Nie chciałabym być kontrowersyjna”. „Nie wiem nawet, kto jest prezydentem”.
Z aktorami to zresztą jeszcze gorzej. Chętnie opowiedzą o tym, kogo przelecieli na planie serialu, ale za żadne skarby nie odpowiedzą na pytanie o rozwarstwienie społeczne, o bogacenie bogatych i biedotę biednych, o to komu powierzamy ster i dlaczego to zły pomysł, o to czy fajnie się czują w kraju, w którym ministrowie z wyrachowaniem i zaciętością doprowadzają do samobójstw młodych ludzi, a partyjne ścierwa jeszcze ich oklaskują.
O to, czy jak już to wszystko pierdolnie to zostaną tutaj, czy w jednej z licznych willi na Majorce.
Nie.
Owszem, część z nich chętnie wystąpi w spocie reklamowym kolegi ze szkoły podstawowej, który akurat kandyduje na prezydenta i ma zawsze mokre oczy. Owszem, niektórzy nawet zadeklamują pięknie konstytucję na filmiku na YouTube. Owszem, nawet Tuwima wyśpiewają i jego „Całujcie wy mnie wszyscy w dupę”. Raz na rok na Instagramie flagę wrzucą tęczową, albo czerwoną błyskawicę.
Odważni!
Tacy odważni milionerzy o ugruntowanej pozycji. Ale nigdy, przenigdy, nie pozwolą sobie zadać kilku pytań, nie staną przed dziennikarzem, nie odważą się wysłuchać pytania i na nie odpowiedzieć. Nie powiedzą co czują, co myślą. Nie przedstawią niczego, co wykracza poza kolorowy film na Instagramie, albo – jeśli pokolenie jest starsze – poza nucenie „Murów”. Realnie pomóc, pochylić się nad ludźmi – nie. Za to obrażać tych, którzy nie z naszej partii – zawsze!
KON-STY-TU-CJA. ZAN-ZI-BAR.
Albo jakiś bank ING, nie wiem nawet jak to skandować.
Wkurwiam się zawsze, że to puste takie. Że byle jakie. Że niemądre i nie dające żadnego pola do interpretacji, refleksji. I wtedy przypominam sobie o tym płomyku przepięknym. O pani Renacie Dancewicz.
Młodzi jej pewnie nie pamiętają, bo aktorka, żeby bywać zazwyczaj musi ukrywać swoją inteligencję. Musi smarować chleb pasztetem z kurcząt Profi i uśmiechać się do reklamodawcy. W „Klanie”, czy innym gównie powinna też wjeżdżać w puste, tekturowe pudełka. Występować w koszmarnych produkcjach TVP typu „Mistrz mowy polskiej” i deklamować Rotę Konopnickiej udając jednocześnie, że nie wie kim Konopnicka była i dlaczego ten pięknie uśmiechnięty minister nazwałby naszą poetkę kurwą, antypolską szmatą, nienormalną propagandzistką zboczenia.
Takie rzeczy musisz robić, gdy jesteś aktorką. No, chyba, że nazywasz się Dancewicz.
Wtedy po prostu możesz być sobą.
„Pani zdjęcia (…) wisiały w każdym warsztacie samochodowym, malarni proszkowej, u szklarzy, rymarzy, wszędzie, gdzie pracowali młodzi mężczyźni polscy. Miała więc pani okazję, by podsłuchać ich rozmowy” – zaczepia Renatę Dancewicz dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Bo wiecie, rozumiecie – ona jest ładna i w takim starym filmie „Pułkownik Kwiatkowski” można było oglądać jej piersi. I to ją – kobietę, hehe, śliczną – przecież definiuje.
Bo kobieta przecież z cycków się składa i służy do tego, by chcieć z nią teges, szmeges, fą fą fą – jak mawiał Michał Milowicz.
Oczywiście pan dziennikarz „Gazety Wyborczej” zwala od razu ten popęd, to uprzedmiotowienie pani Renaty na szklarzy, lakierników i rymarzy. Bo przecież Inteligent przez duże I nigdy na te cycki się nie gapił i nigdy fą fą fą mu nie było w głowie. Nigdy nie zacząłby rozmowy z kobietą od takiego tekstu. To przecież oni: robole, prole, karaluchy przebrzydłe.
Wiadomo, klasa niższa. Do tego jeszcze zresztą dojdziemy.
– Nawet jeśli coś słyszałam, nie docierało to do mnie i nie przejmowałam się. Lata 90. pamiętam jako chaos, energię, byłam młoda, często zakochana, zaczynałam dorosłe życie. Okres pierwszej „Solidarności”, potem czas przełomu zaczyna interesować mnie dopiero teraz. Wtedy korzystałam z tego, co ofiarowała mi polska zmiana, cieszyłam się, że pracuję w zawodzie, otoczona ludźmi, mam przyjaciół, mogę jeździć po świecie, zarabiać na siebie. Feminizm zaczął do mnie docierać w drugiej połowie lat 90. – odpowiada na zaczepkę pani Renata.
Na razie nic nie zapowiada burzy, choć ja wiem, że ona nastąpi, bo przecież znam ten płomień. I to, jak potrafi on nagle podpalić wszystko dookoła. Zupełnie mimochodem.
– Jakie są pani poglądy? – pyta dziennikarz.
– Nie podoba mi się tak wielkie rozwarstwienie, dzisiejsza reprodukcja systemu feudalnego. Nie znoszę, że jednym ludziom żyje się źle, czemu nie zawinili, a innym o niebo lepiej, na co niekoniecznie zapracowali. Nie podoba mi się, że tzw. Polska A może lekceważyć Polskę B. Że można mówić o innych wyższościowym językiem – odpowiada pani Renata, a ja znów się cieszę, że ktoś potrafi przebić się do mainstreamu z moimi myślami.
I wtedy się zaczyna.
Pani Renata ośmiela się – na łamach „Wyborczej”, której przecież nie jest wszystko jedno – skrytykować plan Balcerowicza. Mówi, że to od tego zaczęła się nierówność społeczna, że poza nawias wywala się nauczycieli i pielęgniarki, które chcą po prostu robić swoją pożyteczną robotę, zamiast być rekinami giełdy. Że nie każdy takim rekinem chce i może być. Że neoliberalny model państwa i Milton Friedman nie działa, że rabunkowy, dziki kapitalizm narobił nam sporo szkód, że ogromne zyski dla uprzywilejowanych kosztem ciągłego ubożenia ubogich nie mają sensu.
Jestem w siódmym niebie, bo pani Renata cytuje też z pamięci Slavoja Żiżka i mówi, że praca w kapitalizmie musi być wartościowa.
A co robi pan dziennikarz „Wyborczej”? No, wkurwia się na nią.
„To nie wina Balcerowicza i ludzi myślących jak on” – denerwuje się ten pan. „Balcerowicz robi za chłopca do bicia. Wszyscy po nim jeżdżą, zwłaszcza tzw. młoda lewica, zła jak osy, że Balcerowicz nie zostawił każdemu z nich mieszkania z kasą” – przekonuje.
Ani jestem młody, ani zły jak osa. Wkurwiony po prostu i stary jestem, a mimo to ja też nie załapałem się na pokolenie pana redaktora „Wyborczej”, który owszem – był w PRL w opozycji – ale teraz zajada się owocami tamtych czasów.
Tak jak pani Renata, ja też doskonale pamiętam czasy, które wychwala pan z „Wyborczej”. Pamiętam ojca, który pół mojego życia siedział na budowie u Niemca. Pamiętam wiecznie zmęczoną matkę, która liczyła jakieś cyferki za pensję gównokrajową. Pamiętam, że jako 14-latek popełniałem przestępstwo handlując pirackimi grami na ulicy Grzybowskiej i nadwyrężałem sobie plecy nosząc meble w firmach zaradnych, balcerowiczowskich przedsiębiorców, by mieć jakieś gorsze. Pamiętam, że jako dziecko kopałem fundamenty pod najsłynniejszą samowolę budowlaną w Polsce i myłem samochody na stacjach benzynowych. Pamiętam, że w szkole licealnej, po zajęciach jechałem 1,5 godziny do Józefowa na nockę w fabryce tworzyw sztucznych i wracałem z niej rano przez dwie godziny na lekcje, na których spałem.
Czy byłem przedsiębiorczym szczeniakiem neoliberalizmu, jak chciałby tego pan dziennikarz „Wyborczej”? Czy może byłem dzieckiem, które musiało pracować na czarno, by na moich plecach bogate, stare fiuty ułożyły sobie świat po swojemu?
Pani Renata mówi to zresztą dużo krócej niż ja. I oczywiście z większą klasą. – To wtedy zaczęła się nierówność – stwierdza.
A potem pani Renata znów mówi słowami, które tak wielu z nas ma przecież w głowie. „Wie pan, nienawidzę, kiedy ktoś mówi, że plebs sprzedał się za 500 +. To opinie głęboko niehumanistyczne, pełne pogardy. Wiele kłopotów współczesnego świata bierze się z nieuzasadnionego poczucia wyższości. Ktoś urodził się w dobrym miejscu, rodzice o niego zadbali, bo mogli i nagle mówi, że on trzyma fason, a plebs się sprzedaje”.
Pan dziennikarz, z cała siłą „Wyborczej” skandującej KON-STY-TU-CJA, oznajmia wtedy, że nie lubi słowa „plebs”. Taki on ludzki pan. Na określenie ludzi, których uważa za gorszy sort proponuje więc dobrotliwie określenie „klasa ludowa”.
On rozmawia z panią Renatą i kompletnie nie słucha, co ona do niego mówi.
To przecież kurwa jest nie do uwierzenia. Pawle Smoleński, dziennikarzu kochany. Piszę do ciebie ja – kolega z branży, tak się składa, że akurat z proletayatu. Z klasy ludowej – jak wolisz. Ty nawet nie zauważasz, co mówi twoja rozmówczyni. Ty nie widzisz tego swojego „nieuzasadnionego poczucia wyższości” jak z wrodzoną sobie łagodnością to gnojstwo określiła pani Renata. Ty pańskim gestem opierasz dłoń na swoim kamiennym ego i łagodnie mówisz, żeby takiego plebsu jak ja, pracującego własnymi rękoma, plebsem nie nazywać. Klasą ludową – proponujesz.
Dobry pan.
Nazywaj sobie kurwa jak chcesz.
Pani Renata na szczęście w tej rozmowie jest dużo bardziej powściągliwa niż ja i nie mówi panu dziennikarzowi wprost tego wszystkiego. Ona po prostu daje mu do zrozumienia to, czego on nie rozumie, bo przecież przed oczyma ma – hehe – cycki, teges, szmeges, fą fą fą.
– … albo „wyborców” – proponuje pani Renata i podrzuca nieklasistowski termin. Panu z „Wyborczej” podrzuca litościwie koło ratunkowe. On tego nie widzi i z niego nie korzysta, bo przecież pracuje w gazecie, która tak niedawno zamieściła rozmowę z jakimś facetem o tym, że w 2021 roku uważa się on za księcia. Księciunia Radziwiłła.
„No więc nie myślę, by wyborcy sprzedali się za 500 +” – oznajmia pani Dancewicz, która też zaczyna zdania od „więc”, więc uczucie we mnie buzuje tym większe.
„To było i jest skuteczne przekupstwo, natomiast podstawowy obowiązek państwa, czyli wspieranie ludzi uboższych, jest niepodważalny” – mówi pani Renata.
Co na to uprzywilejowany pan? „Tu nie ma między nami sporu” – oznajmia z książęcym gestem, by zaraz odsłonić swoje całkowite niezrozumienie. Z uporem forsuje pogardliwy termin „lud” – bo on do ludu się przecież nie zalicza. On – w przeciwieństwie do ludu – jest światły.
Bo wyobraźcie sobie, że te jebane proletariusze, ten lud, ta czerń o małpich mordach, jest po prostu „podatna na korupcję wszelkiego rodzaju”. Tak on mówi. Pan uprzywilejowany nie jest podatny. To wy, ta bezrozumna masa, podatni jesteście.
Co na to pani Renata? Ze spokojem oznajmia: – Nie oczekujmy od ludzi, którzy zarabiają mało, by głosowali na jakieś podniosłe ideały. Nie mają na to ani ochoty, ani czasu. W większości nie interesują się życiem społecznym i politycznym, bo muszą po prostu zadbać o siebie. Zachowują się racjonalnie.
Uprzywilejowany pan mówi wtedy o „korupcji moralnej” i „przekupstwie materialnym”. Znów ludzi uboższych od siebie odziera z godności, tumani, przestrasza.
No bo jak kurwa możesz być biedny? Jesteś po prostu leniwy. Ty nie chcesz iść ścieżką Niepokalanego Balcerowicza i księcia Radziwiłła. Ludem jesteś, klasą ludową, do łopaty zapierdalaj.
Leniu, biedaku antypolski. Widać, że dawno na Zanzibarze nie byłeś i w hotelu pięć gwiazdek nad stanem demokracji się nie umartwiałeś.
To wyżej to znów tylko moje nerwy, na szczęście pani Renata jak zawsze jest damą. – Człowiek uboższy nie jest głupszy, ale często gorzej wykształcony, więc nie ma narzędzi, jak się przed tym obronić. Ale skoro publiczna edukacja została zepchnięta na margines, bo szkoła kosztuje zamiast dawać zarobek, to jest jak jest. Prywatne szkoły dla bogatych nie stworzą wyedukowanego społeczeństwa. Prywatna służba zdrowie nie zapewni zdrowia Polakom. Goniliśmy za prywatnym zaniedbując publiczne, zupełnie jak w Stanach Zjednoczonych – mówi pani Renata, a ja uspokajam się na chwilę chłonąc to światło.
– Jak człowieka nazywają moherem, a w USA redneckiem, to chce odzyskać godność. Wyrzutek chce być młody, szczupły, bogaty, grać w golfa i mieć zauważony przez innych sukces. Kiedy nie ma, wybierze tych, którzy mu to obiecają – dodaje pani Renata Dancewicz
Pan dziennikarz mówi wtedy coś, przez co znów gotuje się we mnie. „Lud nosi w sobie złe instynkty” – oznajmia.
Wiecie, teges, szmeges, fą fą fą. Wy, prole pierdolone jesteście po prostu u gruntu zepsuci. Wy nie nadajecie się do niczego poza orką. Źli jesteście i nie chcecie po cichu zapierdalać na panów i dziękować im i kark zgiąć tak, jak pan Balcerowicz powiedział.
– Kiedy naprawdę się kogoś upokorzy, a o tym wie tylko upokorzony, wtedy atakuje, jest zdolny do rzeczy nieracjonalnych, staje się agresywny – tłumaczy spokojnie pani Renata.
Dziękuję za ten spokój.
Ale w końcu ten typek ją trochę wkurza.
– Pan znów z wyższością: lud i lud. Co to w ogóle jest? – pyta pani Renata.
– To ci, którzy razem z władzą wprowadzają mój kraj w nowe średniowiecze: zabobonne, wierzące w gusła, okrutne, mściwe, zaściankowe, prymitywne – odpowiada starszy, siwy pan z przywilejami i pełnym portfelem.
– Tak nie robi lud, tylko elity polityczne. A że ludzie wolą swojskość, a nie coś wyniosłego, wyższościowego, co w tym dziwnego? Trzeba się postarać, by zdobyć zaufanie, a nie tylko zadzierać nosa. Ruszyć tyłek z krzesła, bo samo się nie zrobi – mówi ona.
I na tym może skończę to omówienie wywiadu z panią Renatą Dancewicz.
Od zawsze pracuję w tym samym zawodzie co nadęty, napuchnięty i nabrzmiały pan z „Wyborczej”. I całe trzy razy miałem szczęście zaprosić tę kobietę na moje łamy. Za każdym razem jej wypowiedzi były okrojone, bo czas antenowy, bo miejsce, bo papier nie jest z gumy, bo trzeba jeszcze pokazać, jak jakaś pańcia liże pysk swojemu psu i – ohohoho! – ktoś w Ameryce zjadł 24 hamburgery na raz.
Dlatego, choć czepiam się Pawła Smoleńskiego i „Gazety Wyborczej”, jestem im wdzięczny, że tym razem pani Renata miała więcej czasu, by mówić.
Niech takie Renaty mówią jak najwięcej i jak najdłużej.
Bo jeśli one nie przemówią, to nic się tu nie zmieni. A takie Pawły i inne księciunie wciąż będą nas zaganiać do łopaty.
Jakby ta łopata, to było kurwa coś złego. Spróbuj Pawle czasem. Polecam.
Tekst powstał przy wsparciu Patronów.
A gdybyście i wy mieli ochotę rzucić we mnie monetą i wesprzeć moją pisaninę, to będę bardzo wdzięczny. Tu trochę o tym piszę. Jak chcecie, kliknijcie poniżej.