Czasem czuję, że zawiesił mi się system wartości. Nam się zawiesił. Bo spójrzcie na siebie. Na nas. Ludzie wykonani są dziś z taniego, chińskiego plastiku. Są łatwo wymienialni, zastępowalni.
Kiedyś, jakieś 20 lat temu, miałem kolorowy 14-calowy telewizor produkcji Warszawskich Zakładów Telewizyjnych „Elemis”. Psuł się bardzo regularnie. Wtedy, w tamtych czasach, jechało się na bazar elektroniczny na Wolumenie, kupowało się potrzebne podzespoły, brało się lutownicę i po prostu naprawiało się zepsute rzeczy.
Dziś nikt już tak nie robi. Naprawa zepsutych przedmiotów stała się zbędna. Idzie się do sklepu i kupuje się kolejne tanie, chińskie czy tajwańskie gówno, a stary przedmiot wyrzuca się do kontenera na odpadki, razem ze skorupkami jajek, puszkami po Tyskim i opakowaniami po zupkach instant. Tylko trzeba uważać, żeby nikt nie zauważył, bo przecież teraz jest pieprzony recykling i karę można dostać.
To samo robi się dziś z ludźmi. Nikt nie myśli już, jak uratować związek. Jak coś zmienić. Tylko, że za to mandatu już nie ma.
Nikt już niczego nie naprawia, nikt się o nic nie stara. Związki międzyludzkie podlegają tym samym prawom gospodarczym, co stare telewizory i elektryczne czajniki. Ludzie stają się jednorazowi.
– Jest bardzo pięknie i kocham cię – mówimy. I nawet czasem naprawdę tak myślimy. Rzygamy wtedy tęczą i wkurzamy tym wszystkich naszych znajomych. W takich chwilach nawet zdarza nam się uśmiechnąć, mimo otaczającej nas zewsząd szarej, pierdolonej bylejakości. W takich chwilach nawet sąsiad srający psem na trawniku jakby mniej wkurza, syf leżący dookoła nabiera kolorów, a ludzie w tramwajach jakby mniej śmierdzą. Są ludzie, który określają to prościej. Mówią wtedy: „jestem szczęśliwy”.
Jest tak przez jakiś czas, dopóki naszej ukochanej czy ukochanemu nie przepali się jakiś podzespół. Albo nie przepali się nam.
Przestaliśmy już dawno być ludźmi. Staliśmy się konsumentami.
Był tak Francuz, Jean Baudrillard, który – tak się złożyło – był filozofem. On powiedział kiedyś, że życie współczesnego człowieka jest zdominowane przez konsumpcję. Że wyznacznikiem naszej wartości jest to, jak wiele kupujemy przedmiotów. Mówił, że dawno zatraciliśmy zdolność odróżnienia potrzeb rzeczywistych od tych wykreowanych przez reklamę. Powiedział, że masy społeczne absorbują wszystko i wszystko neutralizują.
Ja myślę, że absorbujemy i neutralizujemy także związki międzyludzkie. I również te związki sprzedawane są nam przez reklamę. Modele tych związków, które chłoniemy od dziecka z książek i kolorowych amerykańskich filmów, gdzie nawet dziwka może być Julią Roberts i znaleźć happy end z Richardem Gere. Modele tych związków przysłaniają nam świat prawdziwy.
Przysłaniają nam szarą matkę i szarego ojca. Szarą codzienność. My, kurwa, musimy mieć wszystko kolorowo i filmowo, związek musi być idealny, partnerka nigdy nie może mieć chujowego nastroju, partner nie może pierdzieć i pić piwa po pracy. Zdenerwować się nie może. Mieć po prostu złego dnia.
Nigdy nie może być nudno, nudnawo, zwyczajnie. Bo miłość, to musi być kurwa przygoda. Tylko te reklamy, te filmy i te książki o wichrowych, taka ich mać, wzgórzach nie pokazują nam jednego. Nie pokazują co dzieje się po napisach końcowych. Nie pokazują nam jak Angelina Jolie wkurza się na skarpetki Brada Pitta rozrzucone w sypialni. Nie pokazuje nam jak Ryan Gosling pierdzi tłusto po burrito z fasolą. Nie pokazuje jak Scarlett Johansson bez makijażu i w wyciągniętym dresie wpieprza chipsy cebulowe przed telewizorem. No chyba, że na Pudelku. Ale przecież ty nie wchodzisz na Pudelka, prawda?
Dziś, jeśli w związku coś się zepsuje, nie jedziemy na Wolumen, nie łapiemy za lutownicę i nie naprawiamy podzespołu, który naprawić moglibyśmy.
O nie.
Wyrzucamy taki związek i takiego człowieka do kontenera na odpadki i w bogatym supermarkecie knajp i klubów, profili na Sympatii i Tinderze, w tej galerii handlowej ludzi pijanych, samotnych i pokaleczonych szukamy sobie człowieka nowego.
Przejeżdżałem ostatnio obok bazaru na Wolumenie. Praktycznie znikli już stamtąd staruszkowie sprzedający podzespoły do telewizorów Elemis. Handluje się tam chińskimi skarpetkami, pirackimi DVD z pornografią, ziemniakami i marchewką.
Jest też oczywiście dużo cebuli.
View Comments (20)
Wolumen..., czasopismo Bravo, ciuchy obok cebuli, podzespoły do kasprzaka obok obrazów domorosłych pacykarzy, szafkowe zegary obok winylowych płyt i kolekcji puszek po piwie. I pańska skórka za 2 zł :)
O widzę pokrewną duszę :) Wolumen zawsze miał klimat. Na bazarze pod PKiN też lubiłem się za szczeniaka szlajać :)
Okna bloku, w którym mieszkał mój tata wychodziły na wolumen. Sama mieszkałam Za Żelazną - okna na giełdę na Grzybowskiej, róg Marchlewskiego. Dziadkowie - Nowe Miasto. Liceum - Świętokrzyska. Zajęcia pozalekcyjne w Pałacu Młodzieży. Wagary - na Różycu :D Itd. itd. Nie ma płyty chodnikowej w tym mieście, której bym nie znała. Podoba mi się i podobało wtedy. "Mimo otaczającej nas zewsząd szarej, pierdolonej bylejakości". ;)
Moi dziadkowie też mieli okna na Wolumen :) A Żelazna Brama rzut kamieniem ode mnie. Musieliśmy się mijać :)
W Hali, w kolejce po Ptysia :D
Pewnie tak :)
Tak jakoś po lekturze wpisu i komentarzy przypomniał mi się Tewje i dialog o tym, jak to ten ma rację i tamten też… Racja, że nie naprawiamy. Racja, że kiedyś naprawialiśmy często z braku innych możliwości. I rzecz kolejna: czasem najpierw nie bardzo mamy wybór i naprawiamy, a potem zaczyna nam się podobać. Jestem fanką małżeństw z rozsądku i związków z prowizorki. Prowizorka jest, jak wiadomo, jedną z najtrwalszych form – kładziesz książkę pod nóżkę kiwającego się mebla i ta książka tam sobie leży następne 20 lat. Działa? Działa, na ch…olerę drążyć temat. Mój związek z prowizorki liczy już 17 lat, z czego 13 w formie małżeństwa. Po części jest związkiem na odległość. Po drodze była moja choroba (choroba w zasadzie jest, ogarnięta, ale nie zniknie nigdy), jego niezaradność, niesprzyjające okoliczności. Ale trwamy. Nie było wielkiego ognia na początku, była prowizorka i trochę rozsądku. Nie było zakochania, ale jest miłość. A przede wszystkim jest przyjaźń i znanie się na wylot z dobrych i złych stron. To, że się nie naprawia, wynika też z tego, że się nie zna. Jak naprawić coś, o czego budowie nie ma się żadnego pojęcia? Jak zlutować, nie wiedząc za bardzo, z której strony trzyma się lutownicę? To takie strasznie banalne, ale… rozmawiać trzeba. Uroda może przeminąć, a nawet zniknąć nagle (choroba, wypadek), seks może przestać kręcić (wiek, hormony), a nawet jak jeszcze kręci, to z łóżka trzeba kiedyś wyjść. Ale rozmawiać można zawsze. I poznawać się. I mimo że się gada ponad półtorej dekady i często zgaduje, co to drugie chce powiedzieć – wciąż mieć chęć rozmawiać i wciąż mieć tematy, stare przeplatające się z nowymi. Wciąż mieć ochotę wysłuchać, co drugiemu się przydarzyło w pracy. Nie jest idealnie, czasem bywa brzydko i niefajnie, ale jest. To wartość dla mnie.
Przepraszam, chciałam rzucić ze dwa zdania, ale dopadła mnie logorea. Dziękuję za tę stronę. Myślę, że gdybyśmy kiedyś siedli przy jakiejś herbacie czy jakimś piwie, to byłoby o czym pogadać (bo my tak budujemy nie tylko swój związek, ale i relacje z innymi ludźmi) :)
Ja zawsze powtarzam, że trzeba rozmawiać. Bo i jak inaczej zrozumieć człowieka? I jak on ma rozumieć nas? Szczęścia życzę :)
Ano właśnie. Nawzajem :)
Ugh! Jak ja nie trawię tego zużytego memu o tym, jak to kiedyś to się naprawiało, a dziś się wymienia.
Tak, kiedyś się naprawiało. Nie z wyboru, a z przymusu - nie było alternatyw. Dziś masz wybór, możesz naprawiać, albo możesz wymienić. I podobnie jest ze związkami - kiedyś wartością był związek, dziś wartością jest szczęście osób w związku. Różnica jest taka, że związków stałych jest faktycznie mniej, więcej związków się rozchodzi - ale te, które są i przetrwają, mają jakość nieporównywalnie lepszą, niż te, które działały x lat temu. To jak z tym telewizorem - ta "tania chińszczyzna" dzisiaj jest mimo wszystko nieporównywalnie lepsza i bardziej komfortowa w użytku, niż ten "Elemis", który kiedyś naprawiałeś, co? I jakbyś wtedy miał do wyboru, to coś mi się wydaje, że też wolałbyś jednak tą chińszczyznę ;)
Polecam w temacie np. świetną "Marriage, a history' S. Coontz. Ładnie pokazuje, że to po prostu wymiana "coś za coś". I że obecny układ bynajmniej nie jest zły, jest po prostu inny.
Jeden rabin powie tak, drugi rabin powie nie. Masz sporo racji, ale dziś ta dźwignia przesunięta jest jednak w stronę egoizmu i konsumpcji. O wiele za bardzo. Tak sobie myślę.
Bardzo trafny i ciekawy wpis. Społeczny konsumpcjonizm w relacjach między ludzkich dotyczy również stosunków na poziomie rodzinnym. Co raz to więcej historii w internetowych maglach znaleźć można, o tym jak to matka/ojciec przepisali na stare lata mieszkanie na swoje już dorosłe już dziecko, a to z wdzięczności zrobiło starym eksmisje na bruk i sprzedało mieszkanie co by hajs się zgadzał.
Piękne.
Naprawdę dziękuję!
Niestety, jest w tym dużo racji.
Ciekawe tylko kiedy człowiek wyrwie się z niewoli kompsumcji
Chce tego kiedyś doczekać
Zależy, który człowiek...
Biedni ludzie... :) Biedni, bo głupi. Głupich nie szkoda. Jednak dla nas, jako gatunku, wielka szkoda. Przyjemnie zapachniało kalafonią, nie pierdziochem cebulowym.
Kalafonia :) Zapach dzieciństwa
Dobry wpis.
Dzięki!