Ostatnio dużo mówi się przy mnie o odciętych głowach. Temat narzucił wiceminister spraw wewnętrznych Jarosław Zieliński, który potrzebuje ochrony policji. Boi się i opowiada o głowie oddzielonej od ciała, która rzekomo pojawiła się przy jego domu. To przypomina mi inną głowę i inną historię. Dużo bardziej przerażającą, bo prawdziwą.
Zaczęło się tak, że minister Zieliński (o którym już tutaj pisałem) poczuł strach. I według opozycji zaczął otaczać się policyjną ochroną, by poczuć się jak Whitney Houston w ramionach Kevina Costnera w filmie „Bodyguard”.
Niezwyczajną aktywność policji w rejonie swego domu Zieliński tłumaczył w partyjnym tygodniku „Sieci” w karkołomny sposób. – Jakiś czas temu w okolicach mojego domu znaleziono ludzką głowę – mówił i przekonywał, że chodzi o bezpieczeństwo jego i jego rodziny.
Brzmi poważnie, zwłaszcza że nikt nie słyszał ostatnio o tak brutalnej zbrodni w okolicach Suwałk. Dziennikarze próbowali dowiedzieć się od policji o jakie morderstwo chodzi, bo sami przyznacie, że głowa na miedzy ministra to rzecz interesująca i niepokojąca zarazem. Policja nabrała wody w usta i odmówiła informacji w tej sprawie. Aż wreszcie okazało się dlaczego mundurowi woleli milczeć.
Ten „jakiś czas temu”, o czym mówił Zieliński to 25 lat. Ćwierć wieku temu na Suwalszczyźnie faktycznie znaleziono ludzką czaszkę. Faktycznie było to niedaleko miejsca, w którym mieszka dziś minister, któremu wydarzenia sprzed 25 lat spędzają sen z powiek.
Pan minister boi się tej głowy, ta głowa prześladuje jego myśli, ta głowa sprzed ćwierć wieku sprawia, że musi mieć na podorędziu kilku postawnych policjantów, by za ich szeroką piersią, muskularnymi ramionami i barczystymi plecami schronić się przed złem tego świata. Gdybym miał zgadywać to strzelałbym, że nie głowy sprzed dekad boi się minister Zieliński a wyborców. Ale nie ośmieliłbym się przypisywać ministrowi pobudek tak niskich, jak chęć odgrodzenia się od obywateli murem mundurowych ciał, więc zostawmy ten wątek. Bo co innego zaprząta teraz moje myśli.
Nawet jeśli trwający 25 lat strach pana ministra jest realny, to wiem, że ten prawdziwy lęk – oblepiający umysł, paraliżujący kończyny, ściskający trzewia stalową pięścią – był gdzie indziej. Mam już taką przypadłość, że mój mózg łączy fakty ze sobą niezwiązane, a dodatkowo – jak wspomniałem – o odciętych głowach ostatnio dużo się przy mnie mówi.
Ta realnie istniejąca głowa należała do 9-letniej dziewczynki i w tym momencie muszę ostrzec, że dalej będzie coraz bardziej krwawo, kryminalnie i smutno. Więc (zdania nie zaczyna się od więc) wrażliwsi Czytelnicy powinni się zastanowić, czy nie odpuścić dalszego czytania w trosce o swoje samopoczucie.
Stało się tak, że mniej więcej w tym samym czasie, w którym pan minister mówił o głowie w partyjnym tygodniku, niespełna 300 kilometrów na południowy zachód od jego gabinetu działy się rzeczy straszne. Stare demony podniosły łeb i zaczęły straszyć mieszkańców Ciecierzyna i pobliskiej Byczyny.
Ciecierzyn to miejsce, jakich w Polsce wiele. Zwykła wioska rzucona gdzieś pośród pól i z wierzbami pochylającymi się nad dziurawą szosą. Kilka chałup, jakiś kurnik i chlewik. Ale to właśnie tam drugi raz w ciągu 20 lat rozpętało się piekło.
W Ciecierzynie mieszka pani Aleksandra, pracownica przedszkola, kobieta lubiana w okolicy. – Dobra matka – mówiono widząc ją z sześcioletnim synkiem. Jej narzeczony – Dawid – zarabiał na rodzinę jeżdżąc na TIR-ach na Zachodzie. Ale mimo pracy na obczyźnie w otynkowanym na biało domu bywał często.
To właśnie ten biały dom, obok ceglanej, czerwonej stodoły okazał się domem złym. To właśnie tam policjanci wygrzebali z pieca maleńkie ciałko nowo narodzonej dziewczynki. Według prokuratury Aleksandra urodziła ją 30 listopada, owinęła w foliową torbę – taką zwykła reklamówkę ze sklepu – i udusiła. Dziecko próbowała spalić potem w piecu.
Przed tą czerwoną stodołą, tuż obok białego domu do dziś zieje czernią spory dół. Wykopali go policjanci, którzy wśród błota i odchodów zwierząt znaleźli kolejną trójkę dzieci pani Aleksandry. Razem z dziewczynką z pieca to cztery noworodki zamordowane tuż po tym, jak wzięły pierwszy oddech witając ten najlepszy ze światów.
Prokurator uważa, że Dawid i Aleksandra po pierwszym synku nie chcieli już więcej dzieci. Że Dawid wpadał do Ciecierzyna zmęczony po długich trasach europejskimi drogami. Dla relaksu uprawiał z Aleksandrą seks bez zabezpieczenia – bo co to za relaks w prezerwatywie. Ona każdą kolejną ciążę donosiła, a dziecko zagrzebała gdzieś w błocie. Zgodnie z poleceniem Dawida ciąże ukrywała przed wsią, mówiła sąsiadom, że „woda jej się w brzuchu zebrała”, ale ponoć i tak każdy wiedział, że kłamie.
I każdy milczał.
Milczeli też rodzice Dawida, którzy – według śledczych – wiedzieli o wszystkim, jak to w rodzinie. I milcząco aprobowali to, że ciała ich wnuków gniją gdzieś w błocie i pośród obornika, że chodzą po nich kury i kaczki, a syn i przyszła synowa wciąż dostarczają rodzimej, ciecierzyńskiej ziemi nowego nawozu z ludzkiego mięsa. Dziadkowie też usłyszeli zarzuty w tej sprawie.
Dziś w Ciecierzynie nie mówi się o niczym innym, tylko o tych dzieciaczkach z błota wygrzebanych. O tej dziewczynce niedopalonej w piecu, zawiniętej w reklamówkę ze spożywczego sklepu.
Ale tam, gdzie zamordowano czwórkę dzieci pamięta się też o dziecku piątym. Bo sąsiedzi Aleksandry i Dawida uważają, że żyją na ziemi przeklętej. W miejscu, w którym po prostu zło poluje na bezbronne dzieci. W tym miejscu obudziły się dziś stare diabły i przypomniały inną reklamówkę ze spożywczaka i inne ciało rozkładające się gdzieś w brudnej ziemi.
Bo dziś w Ciecierzynie i pobliskiej Byczynie nie mówi się o niczym innym niż o czwórce dzieci pani Aleksandry i o dziecku piątym – o Kasi, której śmierć zabolała tu chyba wszystkich.
Z Ciecierzyna do Byczyny jest rzut beretem – ot, niecałe cztery kilometry przez szumiące zbożem pola. Byczyna to taki trochę wielki świat: są tam sklepy, oświetlone latarniami ulice i wyłożony kostką Bauma rynek z fontanną. Można tam zjeść pizzę za 19,50 zł, napić się piwa z sokiem malinowym i tak po ludzku odpocząć.
Według części psychologów istnieje coś takiego, jak trauma zbiorowa. Że społeczności potrafią wspólnie współodczuwać i być skrzywdzonymi przez wspólne zło. Wspólne doświadczenie zła. I takiego zła doświadczają mieszkańcy Ciecierzyna i Byczyny właśnie teraz – z powodu pani Aleksandry i jej czterech donoszonych, lecz niechcianych ciąż. Takiego zła doświadczyli też wspólnie wtedy – w październiku 1996 roku. I naprawdę nie ma tam dziś nikogo, kto nie przypomniałby sobie tamtych dni.
A dni były wyjątkowo ciepłe. Letnie wręcz. Wszyscy cieszyli się słońcem i zapomnieli, że zimna jesień jest tuż za progiem. Dla nich – mieszkańców Byczyny i Ciecierzyna – lato skończyło się w czwartek 3 października, kilka minut po godzinie 16, kiedy 9-letnia Kasia nie wróciła ze szkoły.
Kasia uczyła się w trzeciej klasie miejscowej szkoły podstawowej. Lubiła się uczyć, do tej pory nie opuściła nawet jednego dnia lekcji. Tamtego poranka, jak zresztą co dzień, wyszła z domu równo o 7:40. Nigdy nie dotarła do szkoły. Mama Kasi postawiła na nogi całą miejscowość kilka minut po 16.00. Do tej pory łudziła się, że jej jedyne dziecko po prostu spóźnia się z powrotem do domu.
Ale Kasia się nie spóźniała. Kasi po prostu nie było. Właśnie w tym czasie powoli przestawała być.
Szukali jej wszyscy – starzy i młodzi, policjanci i strażacy, urzędnicy i żule spod sklepu. Przeczesywali pola i lasy, zaglądali w błotniste glinianki, rozgarniali sterty liści. Wszystko na nic. W końcu zaczęli przetrząsać dom po domu, mieszkanie po mieszkaniu. Zaglądali w każde drzwi, każdy mieszkaniec musiał pokazać, że on z zaginięciem Kasi nie miał nic wspólnego. I nikt nie protestował, każdy otwierał drzwi szeroko i pokazywał, że u niego w mieszkaniu nic podejrzanego się nie dzieje.
Szeroko otworzył drzwi również najbliższy sąsiad rodziców Kasi, niespełna 31-letni Krzysztof Pańków. Za drzwiami – ciemnica. Krzysiek był biedny, nie pierwszy raz elektrownia odcięła mu prąd, bo nie miał na rachunki. W tej biedzie pomagali mu często właśnie rodzice Kasi. A to poratowali groszem, a to podrzucili coś do jedzenia. Mieszkanie Krzyśka było zresztą ich starym mieszkaniem – zamienili się, on dał im większe, oni mu mniejsze z dopłatą. W końcu on bezdzietny, a Kasia miała dzięki tej dodatkowej przestrzeni więcej miejsca na swoje dziecięce sprawy. Zaprosili też Krzyska na komunię dziewczynki. Najadł się, napił, życzenia złożył. Lubili się – można powiedzieć.
3 października Krzysztof Pańków otworzył drzwi i powiedział, że Kasi nie widział. Sąsiedzi zerknęli do wewnątrz, ale ciemnica choć oko wykol. Uwierzyli mu na słowo. W tym czasie Kasia leżała związana w ciemnej łazience, tuż obok brudnej wanny.
Krzysiek zamknął drzwi, poczekał aż sąsiedzi odejdą i zapalił jakąś świeczkę. W jej świetle kolejny i ostatni już raz zgwałcił Kasię i włożył ją do tej wanny. Miał taki brzeszczot do metalu. To nim odpiłował głowę dziewczynki. Potem ręce, lewa, prawa. Nogi, lewa, prawa.
Zmęczył się Krzysiek tą pracą.
Kawałki Kasi zapakował w reklamówki, takie zwykłe ze spożywczego sklepu. I wyszedł na miasto. Najpierw zatrzymał się przed sklepem. Zmęczony, to piwo przecież musiał wypić. I stał w ten sposób i sączył z butelki spoglądając na zorganizowane grupy sąsiadów przeczesujące dom po domu, podwórko po podwórku. Stał tak, a stygnące ciało Kasi opierało się o jego nogę w tych torebkach foliowych.
Głowę Kasi znaleźli harcerze w sobotę, 5 października o godzinie 11:00. Leżała na dzikim wysypisku śmieci. Tam, wśród chwastów, obierek po ziemniakach i plastikowych butelek leżała sobie po cichutku owinięta w folię. Szeroko otwartymi oczyma patrzyła na swych znalazców. Nogi i ręce 9-latki leżały niedaleko. Korpusu trzeba było szukać dłużej – był zakopany w płytkim dole pod silosem zbożowym Spółdzielni Kółek Rolniczych.
Policja u Krzyśka pojawiła się dość szybko. Ktoś z ekipy poszukiwawczej skojarzył fakty i połączył reklamówkę z głową Kasi z identyczną torbą z jaką pod sklepem stał w czwartek Krzysztof Pańków. Policjanci weszli do ciemnego mieszkania, oświetlili latarkami wannę z czerwonym deseniem z 9-letniej krwi i kompletnie pijanego faceta bełkoczącego coś do siebie.
Gdy mundurowi wyprowadzali Krzyśka z kamienicy na zewnątrz czekał już spory tłum. – Dajcie go nam – prosili mieszkańcy. Słyszałem, że mieli już przygotowany sznur, na którym Krzysiek miał zadyndać na październikowym wietrze. Tak sobie myślę, że policjantów wtedy kusiło. Oddać go w ręce sąsiadów i rodziny i zapomnieć o wszystkim. Ale tak nie było można, tak się nie godziło, więc Pańków zamiast na sznur trafił do radiowozu.
Na pogrzeb Kasi przyszło trzy tysiące ludzi. To prawie wszyscy, którzy mieszkali wtedy w Byczynie i okolicach. Pochowali ją w białej sukience z komunii, w tej samej w której przyjmowała życzenia od Krzysztofa Pańkowa. Nie znajdziecie tego w żadnych artykułach z tamtych czasów, ale wiem, że pracownik zakładu pogrzebowego bardzo przyłożył się do tego, by Kasia wyglądała ładnie w tej swojej otwartej trumience. Przyszył głowę i kończyny do ciała tak, że prawie nie było widać.
Że wyglądała trochę, jakby spała.
Z jednym tylko nie umiał sobie poradzić. Kasia została pochowana z zaciśniętymi piąstkami.
Wiem, że gdy Krzysiek dusił ją i ciął ją zardzewiałym brzeszczotem do metalu czuła taki ból, że zaciskała dłonie tak mocno, tak bardzo mocno, że paznokietki wbiły się głęboko w mięso. Wbiły się tak silnie, że z powodu pośmiertnego stężenia pracownik zakładu pogrzebowego nie umiał rozprostować jej palców. I tak, z tymi maleńkimi piąstkami zaciśniętymi mocno i rozpaczliwie, zakopali ją w ziemi.
Słyszałem, że te trzy tysiące osób wtedy płakało. Że płakali wszyscy.
Proces był dość szybki, bo i Krzysztof Pańków – jak to się mówi – współpracował. Przyznał się do wszystkiego i poprosił sąd o karę śmierci. O to samo prosiła zrozpaczona matka. – Miałam w życiu tylko jeden kwiat – mówiła wtedy w sądzie mama Kasi. – Ten kwiat potrzebował opieki, potrzebował troski. Nie potrafił się bronić. Został w brutalny sposób zaatakowany, zniszczony i rozrzucony po polach. Dlatego domagam się jak najwyższego wymiaru kary i żeby ta kara ustrzegła te wszystkie kwiaty, które jeszcze są, jeszcze cieszą nasze oczy. Bo moich oczu już nic nie ucieszy.
Na karę najwyższą obowiązywało już jednak w Polsce moratorium. Krzysztof Pańków stał się więc pierwszym mordercą skazanym w powojennej historii naszego kraju na dożywocie, zamiast szubienicy. Wyrok zapadł 28 sierpnia 1997 roku, minutę po godzinie 13:30.
Krzysztof Pańków dalej siedzi w więzieniu i figuruje w rejestrze przestępców seksualnych. Tu można sobie zobaczyć jego twarz, bo to moim zdaniem dobry pomysł: wiedzieć, jak wygląda prawdziwe zło. I zauważyć, że nie wyróżnia się niczym specjalnym. Nie ma na twarzy wypisanych swoich chorych żądz, nie ma rogów, nie zionie ogniem. Ot, wygląda, jak zwykły sąsiad.
Warto pamiętać, że prawdziwe zło jest wciąż wokół nas. Mieszka wśród nas. W wielkich blokach ze szkła i stali i w małych, białych domkach w Ciecierzynie. Jest w rozpadających się kurnikach, w oblepionych gównem chlewikach i w lśniących limuzynach przemierzających szerokie, stołeczne ulice w drodze do luksusowych willi.
Czasem to zło możemy dostrzec bez trudu w zaciśniętych do krwi piąstkach małej Kasi. A czasem ono umyka naszemu wzrokowi i tylko migocze gdzieś z boku, gdzieś w polu naszego widzenia.
Nauczmy się proszę dostrzegać prawdziwe zło i odróżniać je od wyobrażonego, zanim nie przyjdzie akurat po nas i nie wsadzi nas do wanny przy żółtym blasku świecy.
Tekst powstał przy wsparciu Patronów.
A gdybyście i wy mieli ochotę rzucić we mnie monetą i wesprzeć moją pisaninę, to będę bardzo wdzięczny. Tu trochę o tym piszę. Jak chcecie, kliknijcie poniżej.
View Comments (13)
Uwielbiam CIE czytac
- A więc oko za oko, ząb za ząb? Krew za krew? A za tę krew, następna krew? Morze krwi? Chcesz świat we krwi utopić? Naiwna, skrzywdzona dziewczyno? Tak chcesz walczyć ze złem, wiedźminko?
- Tak. Właśnie tak! Bo ja wiem, czego Zło się lęka. Nie etyki twojej, Vysogoto, nie kazań, nie moralnych traktatów o poczciwym życiu. Zło bólu się lęka, kalectwa, cierpienia, śmierci wreszcie! Zranione Zło wyje z bólu jak pies! Tarza się na podłodze i kwiczy, patrząc, jak krew chlusta z żył i arterii, widząc sterczące z kikutów kości, widząc kiszki wypełzające z brzucha, czując, jak wraz z zimnem nadchodzi śmierć. Wtedy i tylko wtedy Złu włosy dęba stają na łbie i wrzeszczy wtedy Zło: "Litości! Żałuję za grzechy! Dobre już będę poczciwe, przysięgam! Tylko ratujcie, zatamujcie krew, nie dajcie podle sczeznąć!"
- Tak, pustelniku. W taki sposób zwalcza się Zło! Jeśli Zło chce wyrządzić ci krzywdę, zadać ci ból - uprzedź je, najlepiej wtedy, gdy Zło się nie spodziewa. Jeśli zaś nie zdołałeś Zła uprzedzić, jeśli zostałeś przez Zło skrzywdzony, to odpłać mu! Dopadnij, najlepiej wtedy, gdy już zapomniało, gdy czuje się bezpieczne. Odpłać mu w dwójnasób. W trójnasób. Oko za oko? Nie! Oboje oczu za oko! Ząb za ząb? Nie! Wszystkie zęby za ząb! Odpłać Złu! Spraw, by wyło z bólu, by od tego wycia pękły mu gałki oczne. I wtedy, popatrzywszy na podłogę, możesz śmiało i pewnie powiedzieć: to, co tutaj leży, już nie skrzywdzi nikogo, nikomu nie zagrozi. Bo jak może komuś zagrozić, nie mają c oczu? Nie mając obu rąk? Jak może skrzywdzić, gdy jego flaki włóczą się po piachu, a jucha w ten piach wsiąka?
- A ty - powiedział wolno pustelnik - stoisz z zakrwawionym mieczem w dłoni, patrzysz na krew wsiąkającą w piach. I masz czelność myśleć, że oto został rozwiązany ten odwieczny dylemat, osiągnięte zostało marzenie filozofów. Myślisz, że natura Zła została odmieniona?
- A tak - powiedziała buńczucznie. - Bo to, co leży na ziemi i broczy, to już nie jest Zło. Może to jeszcze nie Dobro, ale Zło nie jest to już z pewnością!
- Mówią - powiedział wolno Vysogota - że przyroda nie znosi próżni. To, co leży na ziemi, co broczy, co padło od twego miecza, już nie jest Złem. Co nim tedy jest? Czy zastanawiałaś się kiedyś nad tym?
- Nie. Jestem wiedźminką. Gdy mnie uczono, poprzysięgłam sobie, że będę występować przeciw Złu. Zawsze. I bez zastanowienia...
Andrzej Sapkowski, już na tym blogu cytowany.
Ja sam nic mądrego dziś nie wymyślę.
Dobrej (mimo wszystko) nocy,
Stanley
stężenie pośmiertne ustępuje po 2 - 3 dniach.
pierwszy raz nie rozumiem.... co ma Zielinski z tymi dziwnymi opowiesciami do milczenia wsi i rodzny gdy ginely dzieci do bturalnej zbrodni?
Każdy tekst trzeba jakoś rozpocząć. Dobry i tuman Zieliński - choćby to tego jednego się na świecie przydał.
A dlaczego musi mieć? Nic nie ma oprócz wywołania skojarzeń. Tak jak napisałem – swoimi bajkami o odciętej głowie przypomniał mi prawdziwy horror.
Potrafisz poruszyć, potrafisz...
Dzięki
Zafundowałem sobie strzał na dobranoc. Mocne, brutalnie prawdziwe i smutne.
Dziękuję
A wcześniej jeszcze Połaniec... Czyli Bratny i jego "Wśród nocnej ciszy"...
https://pl.wikipedia.org/wiki/Sprawa_po%C5%82aniecka
To też bardzo ciekawa historia
Ja wiem czy to szokuje mniej? Mnie szokuje tak samo, może nawet bardziej, bo jednak 40 lat w rozwoju nawet takiego zadupia jak Polska to jest trochę czasu i z pewną dozą nadziei można było jednak oczekiwać, że polscy katolicy staną się przez te 40 lat trochę bardziej chrześcijańscy.
Czemu szokuje i czemu piszę o katolikach? No bo motywem wspólnym i tamtej i tej historii jest to, że o sprawie wiedziała cała wieś, wieś tradycyjnie polska, katolicka, chodząca co niedziele do kościoła. O sprawie na bank wiedział i ksiądz dobrodziej, bo ksiądz dobrodziej na takich wioskach wie o wszystkim. I ani tym ludziom, chodzącym co niedziele do kościoła i słuchającym co niedziele o miłości do bliźniego (mówią o tym jeszcze w kościele, nie?), o poszanowaniu życia poczętego (o tym to na bank mówią), ani temu księdzu, co z siebie co niedziela te słowa wylewa (nie śmiem podejrzewać, że ich nie rozumie) nie przyszło do głowy, że to, czego są świadkami stoi w rażącej sprzeczności z tym, czego co niedziela słuchają, w co podobno wierzą. Nie oczekuję od nich, żeby dostrzegali tam, tak jak Borsuk, prawdziwe zło, chociaż każdy z taką w miarę randomową wrażliwością chyba bez trudu je dostrzega. Nie oczekuję od nich heroizmu - dzisiaj taką sprawę można zgłosić anonimowo na milion różnych sposobów. Oczekiwałbym od nich naprawdę malusiej dawki autorefleksji na temat tego czy odwracanie głowy i "nie wtrącanie się do cudzych spraw" w takiej sytuacji nie stoi jakoś w sprzeczności z ich podstawą światopoglądową (nie za duże słowo, nie?). I naprawdę kurewsko mnie szokuje, że nikt tam takiej malusiej dawki autorefleksji w sobie nie znalazł. Akurat to, że nie znalazł jej ksiądz dobrodziej szokuje mnie najmniej.