– To właściwie całkiem zabawne – powiedziała wtedy ona. Może i tak było. Może i to było całkiem zabawne, gdy nieładne linoleum w kolorze brudny-miętowy zyskało trochę życia w postaci czerwonych, wesołych kropek. Może to było zabawne. Ale on był przerażony.
Stał jak ten debil, w samych gaciach w środku nocy, w skromnej i nieremontowanej od czasów Gierka kuchni i patrzył na to przez całe trzy sekundy. Kap, kap, kap. Jeden, dwa, trzy.
To było dawno, bardzo dawno temu, ale do dziś pamięta – czuje! – ten strzał adrenaliny. Szum w uszach. Kopnięcie w drzwi łazienki. Zerwanie z wieszaka ręcznika frotte w kolorze kiedyś-niebieski. Chwyt za nadgarstek. Lepkość tej dziwnej substancji. Opatrunek. Krzyk. Jego. Śmiech. Jej.
Nic nie rozumiejący wzrok przerażonego, głupkowatego dzieciaka, którym kiedyś – w poprzednim życiu – był. Smugi czerwieni na drzwiach lodówki marki Mińsk 11. I jej głos: – Po co, zostaw, niech leci. Niech sobie leci. To właściwie całkiem zabawne.
Poznał ją zupełnym przypadkiem. Gdzieś w dzielnicy, w której nie powinien się znaleźć, na imprezie, na której nie chciał być. W tamtych czasach z Woli na Sadybę jechało się w nocy prawie tyle czasu, co dziś z Warszawy do Krakowa. Była paskudna zima, a on miał dziurawe buty i strasznie wkurwiał go kolega, który uparł się na tę podróż. Na tą imprezę. Tę.
Ten kolega, to byłem ja. Dlatego dziś mogę napisać o tym, co sobie przypomniałem i o tym, co on mi wtedy opowiedział.
Było mu zimno w stopy, był już pijany i – jak to określił Świetlicki – w nastroju nieprzysiadalnym. Ale wtedy, z mokrymi i marznącymi nogami, w obciachowej kurteczce ze stadionu X-lecia i podróbce amerykańskiej baseballówki New York Yankiees, był tylko zwykłym gnojkiem z robotniczej dzielnicy i w życiu nie słyszał o Świetlickim.
Takim gnojkiem-szczurkiem, co to wystaje w bramach i klatkach schodowych z puszką piwa w kieszeni.
Takim gnojkiem, który w życiu nie słyszał o Leśmianie, Miłoszu i Tuwimie.
To ona pokazała mu Tuwima.
Była trochę starsza od niego, trochę mądrzejsza i trochę bardziej pogubiona.
Przez te pięć miesięcy w jej wynajmowanej kawalerce w wielkiej płycie, ze skrzypiącą wersalką i niedziałającą lodówką, przeczytał tyle tomików poezji, ile wypił butelek ciepłej wódki zapijanej wodą z butelki po mleku. W domu nie bywał wcale. Przyjeżdżał do niej prosto ze szkoły, albo z roboty ubłoconym autobusem, a ona opowiadała mu o Skamandrytach i Campo di Fiori. Opowiadała mu o teatrze.
To zabawne, że nigdy nie byli razem w teatrze. Nigdy nie wstali z tej skrzypiącej kanapy.
Ona kochała teatr. Pracowała na jakąś 1/4 etatu w teatrze w Krakowie i na drugą 1/4 w teatrze w Warszawie. Wygrywała konkursy piosenki aktorskiej, jakieś stypendia ministra kultury, nigdy nic nie jadła, dużo piła i bała się, naprawdę się bała, gdy w kiblu klapa od sedesu nie była opuszczona.
Bała się, gdy wychodził do pracy i zostawała sama w mieszkaniu. W strasznym mieszkaniu, w którym mieszkają straszni mieszkańcy. Bała się wielu, naprawdę wielu rzeczy. Ale mimo strachu przygarnęła tego ulicznego szczura i nauczyła go czytać coś innego niż śmieciowe powieści o laserach i robotach.
A w końcu zaczęła się śmiać i rozerżnęła sobie nadgarstek.
Nie głęboko. Niegroźnie. Tak, żeby poczuć ból w kontrolowanej sytuacji. Kontrolowanej? Chyba tak, bo on przecież musiał się obudzić, musiał to zobaczyć, musiał się wkurwić, musiał wycierać te pieprzone linoleum z tej pieprzonej, niemądrze rozlanej krwi.
I na szczęście się obudził.
Nie głęboko. Tak, by zwrócić na siebie uwagę i upuścić z nadgarstka trochę bólu z przeszłości, która czasem ją doganiała. Tak na co dzień, normalnie, starała się zawsze biec na tyle szybko, by ona jej nie dopadła. Ale ona ciągle tam była, za plecami. I wystarczyło zmylić krok, by skoczyła jej na kark.
Tak stało się właśnie wtedy. Wtedy, gdy jej chłopak spał, by rano wstać do roboty w fabryce. Wtedy, gdy zostawił otwartą klapę od sedesu.
I ten chłopak następnego dnia po prostu uciekł. Stchórzył, a przynajmniej tak mu się wtedy wydawało. Powiedział, że nie da rady. Że to dla niego za dużo. Że przeprasza.
Ten chłopak dostał od niej list, w którym przeczytał zdanie: „gdy cię poznałam, pomyślałam, że to ładne, że tak człowiek umie z człowiekiem”. Przeczytał: „wpasowałeś się w mój puzel”. Przeczytał: „wróć”.
Nie wrócił. Potem skończył liceum i nie wrócił też do fabryki. Któregoś dnia zdjął po prostu podrabianą baseballówkę i wszedł z ulicy do najbliższej redakcji. Zapytali go, co czyta. Odpowiedział. Pozwolili mu trochę popracować.
Jakieś dziesięć lat później relacjonował dla ogólnopolskiej gazety pogrzeb Czesława Miłosza, typa którego poznał na skrzypiącej wersalce gdzieś bardzo, bardzo daleko.
Zadzwonił do niej wtedy. Powiedział: „zgadnij gdzie jestem”. W tle usłyszał płacz dziecka i głos jakiegoś faceta. Uśmiechnął się wtedy szeroko. Bardzo szeroko. Bo mimo wszystko lubił happy endy.
View Comments (7)
podobalo mi sie
Dzięki Borsuk za tę opowieść. Wpadłam w taki nastrój, że mam tylko jedno skojarzenie muzyczne z tą historią. Może nie dosłowne, ale nastrojowo bardzo mi się to zgrało ;) Przyjemności podczas słuchania. Jeden z moich ulubionych :)
https://www.youtube.com/watch?v=82fcNKV9EfI
Ładne
To jest naprawdę świetne uczucie, gdy popaprany czlowiek znajduje gdzieś logiczne kawałki własnych myśli :) Nienawiść wpuzlowala się w mój świat kopiujacych ninja :) Opowiadanie jak dla mnie klarowne, zywe, prawdziwe I szybkie. Bylo I nie MA, ale zostalo, kurtyna w dol, lights off.
Wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu popaprani. Ważne jest chyba to, by z tego popaprania zdawać sobie czasem sprawę. Dziękuję! Strasznie się cieszę na takie komentarze, bo jednak ta tematyka ma znacznie mniej Czytelników niż polityczna.
Bardzo ciekawy wpis, w zasadzie można by rzec krótkie opowiadanie. Niestety ciężko się do niego odnieść, gdyż jest nacechowany ogromną ilością uczuć. Każdy dojrzały czytelnik odnosząc się do Twojego tekstu przez pryzmat osobistych doświadczeń i przeżyć prawdopodobnie pozostawi swoje przemyślenia samemu sobie i skomentuje bieżącego wpisu.
Co by nie było to chyba pierwszy wpis na tym blogu (może poza studium upadku dziwki opowiedzianym przez taksiarza), który jest tak silnie nacechowany emocjami i te emocje w czytelniku budzi. Masa niedopowiedzeń, nie wyjaśnionych wątków, nieopisanych szczegółów. Mimo to całość tworzy genialny twór, który czyta się jednym tchem. Z chęcią przeczytałbym jakąś dłuższą formę z pod Twego pióra Borsuku. Pozdrawiam z przyszłej Metropolii Wolskiej.
Miło przeczytać taką recenzję. W emocje i niedopowiedzenia celowałem. A dłuższa forma? Może, może kiedyś. Sam się nie mogę do niej przekonać. No i pozdrawiam sąsiada! Jak to mówili kiedyś: pan pozwoly, jestem z Woly :)