Siedziała tam i patrzyła. Tkwiła nieruchomo gdzieś w jednym z milionów okien wielkiego miasta. Patrzyła, jak w pośniegowym błocie sra właśnie pitbull trzymany na stanowczo zbyt krótkiej smyczy przez łysego faceta w markowym dresie. Nalała sobie kolejny kubek wina i myślała, co poszło nie tak. Że coś było nie tak od samego początku.
Było akurat Boże Narodzenie i było tuż przed północą. W taki czas można zapomnieć, że mieszka się w Warszawie, że na co dzień dookoła jest tłok i zgiełk. Teraz jest cicho i pusto, puściutko. I tylko ten facet sra psem na trawniku. Tramwaje przestały już łoskotać po szynach, a ulice wyglądają trochę jak ciemne, połyskujące w deszczu rzeki. Puste i zimne. W taki dzień łatwo zapomnieć, że codziennie otaczają cię miliony ludzi
Jej nie otaczał dziś nikt.
Och, jak ona by chciała, by ktoś ją otoczył. Ale nie. Nie w świąteczny czas, gdy wszystko sprowadza się jednak do rodziny. Do barszczu i pierogów, do narzekania na ilość jedzenia i tego, że mamo kochana, ja już nie zmieszczę nic a nic.
Ale kawałek ciasta jeszcze zjedz.
Do spotkań z pijanym wujkiem, którego towarzystwa unikamy w zwyczajne dni, ale wtedy – w te grudniowe wieczory – ciszymy się, że siedzi obok przy stole, pierdoli te swoje głupoty o polityce i wyciąga z kieszeni kilka cukierków-michałków, które przyniósł specjalnie dla nas. Zawsze je przynosi, co roku, od grudnia 1988 kiedy pierwszy raz usłyszał, że macie ochotę na coś słodkiego.
Do tej babci, która ładuje nam na talerz stos majonezowej sałatki, tej samej, której smaku tak bardzo nie cierpicie. Do uśmiechu tej babci i do błysku w jej oku, który pojawia się wtedy, gdy pakujemy pełen tego obrzydlistwa widelec do ust i z pełną paszczą mówimy jej, że to bardzo smaczne. Że wyjątkowo pyszne.
Do tej choinki, która zaczyna osypywać się już w trzy godziny po przystrojeniu i pudełek w kolorowych papierkach, które leżą pod nią, na krzywym i dawno nielakierowanym parkiecie.
Ona ostatni raz ubrała choinkę jakieś 10 lat temu. Od tamtej pory przestała w ogóle starać się w święta. No, prawie. Ma w szufladzie taką czerwoną świeczkę z Mikołajem i reniferem, którą czasem wyciąga, zapala na chwilę i sobie na nią patrzy. Dziś ustawiła ją na parapecie w tym zwykłym oknie, na zwykłym osiedlu, w zwykłym mieście.
Kiedy ojciec jeszcze żył zawsze dzwonił w okolicach grudnia i pytał, czy przyjedzie na święta. Nie przyjeżdżała. No, może czasem. Co trzy lata, tak jakoś – jak wypominał jej wujek. Ten z cukierkami w kieszeni i dziurą w czaszce po trepanacji. Wcześniej, gdy żyli jeszcze dziadkowie jakoś się zmuszała. Siedziała przy stole, łupała dziadkiem wyschnięte orzechy, które prawdziwy dziadek chomikował dla niej już od września. Dziadek chomikował też puste, szklane butelki i stosy kartonu, które wyszukiwał po śmietnikach mówiąc, że to się jeszcze przyda.
Nie przydało się nigdy.
Pamięta, to była chyba ostatnia Wigilia w pełnej rodzinie, cokolwiek to znaczy. Dziadek nie wstawał już, leżał na wersalce przykryty kocem w brązową kratkę i zieloną kapą. Pamięta, że miała mu za złe, że śmierdzi. Że sra w te łóżko, w jakąś pieluchę, którą babcia wymieniała mu co dwie godziny. Że przy jedzeniu tak sra.
Dziś przez okno ogląda srającego pitbulla i dałaby naprawdę wiele, by wymienić ten widok na srającego dziadka, który odwraca się do ściany z zażenowaniem i chyba nawet trochę płacze. Wtedy nawet go nie pocieszyła, słowa nie powiedziała, wtedy uciekła do kuchni, by posiedzieć sama ze sobą – bez niego. Bez nich wszystkich. Zła była wtedy okrutnie, że musi tam z nimi być.
Dziś nic już nie musi i to właśnie jest tak kurewsko smutne.
Nie musi całować dziadka w wychudzony, pokryty siwą szczeciną policzek. Nie musi brać od babci tych zwiędłych pomarańczy, z którymi nie wiadomo co potem zrobić. Nie musi rozmawiać z ojcem. Nie musi odpowiadać mu na pytania „co tam u ciebie” i kłamać, że dobrze. Nie musi patrzeć na wiecznie pijaną matkę, która nalewa sobie kolejny kieliszek wina.
Dziś, siedząc w oknie sama sobie nalewa. Nie do kieliszka, do zwykłego kubka z obtłuczonym uchem, z obrazkiem kota Garfielda i brązowym osadem po herbacie. Przed południem w Wigilię poszła do Biedronki, kupiła pięć butelek takiego w promocji, różowego i cztery gotowe pizze Donatello z szynką i serem żółtym. Bo potem, w święta sklepy zamknięte, wiadomo – ludzie z rodzinami siedzą.
Ojciec powiesił się tak jakoś pięć lat temu. W październiku, siedemnastego jeśli dobrze pamięta. Kupił w Castoramie kawał grubego drutu, takiego który na pewno nie pęknie.
Zawsze był dumny ze swoich umiejętności majsterkowicza, jego narzędzia zawalały pół szafy w przedpokoju. Wydawało się, że tylko czekał na moment, w którym kran się zepsuje, albo zatka się kibel. Mógł wtedy wyciągnąć te wszystkie swoje klucze francuskie, pęki konopii do uszczelniania rur, kombinerki i kolanka. Był chyba naprawdę szczęśliwy, kiedy po dwóch godzinach roboty można było wreszcie spuścić wodę. Uśmiechał się wtedy szeroko do córki i do żony, ale one wyniośle ignorowały jego wysiłki uznając, że naprawił, bo to jego obowiązek.
Kiedy się już w końcu powiesił pomyślała, że ojciec chciał tylko być z czegoś dumny z życiu.
Tej dumy z dobrze wykonanego zadania odmawiano mu w rodzinie i w pracy w fabryce FSO, z której zwolnili go jakieś 15 lat temu. Taka restrukturyzacja – jak mówili. Redukcja kosztów. Chuja dała ta redukcja, fabryka w ruinie, a ojciec błąkał się od pośredniaka do pośredniaka cieciując w plastikowych budkach na parkingach ładnych osiedli na Ursynowie i na czarno grzebiąc w silnikach aut w warsztatach w Legionowie.
– Czy jesteś szczęśliwa? – pytał co roku, w grudniu, gdy dzwonił z zaproszeniem na święta.
Kłamała, że tak, a on kłamał, że jej wierzy.
Kupił też sobie taki specjalny, metalowy zacisk, ona nie wie jak to się nazywa, ale z jego pomocą wykonał z tego drutu bardzo elegancką pętlę. Zrobił to ukochanymi kombinerkami z pomarańczową izolacją na uchwytach. Wyłączył korki, wszedł na stołek, zdjął żyrandol i tam, na haku wkręconym w sufit umocował drut.
Nie zostawił nawet listu. Ona to rozumie. Ona też nie wiedziałaby, co napisać do niego w takiej sytuacji. Jak skreślić te parę słów. Bo co miał napisać? „Żałuję, że nie byliśmy blisko”? „Chciałem czegoś więcej”? „Nie udało mi się”? Ona to przecież doskonale wie.
Jej też się nie udało.
Inni też już nie żyją, od dawna. Dziadka zjadł rak i cieknące z dupy gówno. Babcia umarła siedząc po cichutku na stołeczku w pustej kuchni pustego mieszkania. – Podobno tak się czasem dzieje – powiedział wtedy lekarz z karetki pogotowia wezwanej do babci w stanie rozkładu. Bo przecież ani ona, ani ojciec nie kontaktowali się z babcią na tyle regularnie, by zauważyć. By zauważyć cierpienie drugiego człowieka. – Czasem samotni ludzie umierają po prostu z tęsknoty – powiedział tamten lekarz.
Z tęsknoty to ona patrzy teraz na tę pieprzoną mikołajową świeczkę na oknie i na szare błoto za nim. Jest nawet wdzięczna temu dresiarzowi, że wziął w nocy psa i teraz sra nim na trawniku, bo przynajmniej coś się dzieje. Bo gdyby nie on, to wszystko byłoby takie puste.
Puste i ciemne są okna na osiedlu, a ona rozpaczliwie szuka choć jednego, w którym paliłoby się światło. Ale ono pali się tylko tam, prawie naprzeciwko po skosie w dół, na trzecim piętrze. Tam, gdzie pali się nocą zazwyczaj, bo mieszka tam alkoholik, który po nocach tłucze swoją rodzinę. Poza nim – ciemność.
Dziesięć lat nie ubierała już choinki u siebie w domu. Bo po co. Dziesięć lat bujała się z facetami, którzy zaprosili czasem w grudniu do swojej mamy, przedstawili, sałatkę z majonezem zjedli, a potem to się jakoś tak rozeszło. Zgasło, jak ta stara świeczka mikołajowa na parapecie.
To gaśnięcie właśnie ją tak martwi. To jest takie gaśnięcie, które mogła dostrzec tylko z perspektywy. Nie widziała go wtedy u ojca, który dzwonił do niej szesnastego października i pytał, czy chce się z nim zobaczyć. Powiedziała mu wtedy, że nie ma czasu, że dużo pracy, ale wszystko u niej w porządku. On odpowiedział, że u niego też wszystko dobrze i właśnie w tym momencie podjął decyzję o wycieczce do Castoramy.
To gaśnięcie mogła zobaczyć wprawdzie u dziadka przykrytego zieloną narzutą i u zrozpaczonej babci częstującej ją pokrytą białym nalotem czekoladą z Wedla, którą kupiła jeszcze w sierpniu i trzymała w szafce dla wnuczki. Było dużo czasu, by to zobaczyć, ale nie umiała widzieć takich rzeczy, bo chciała uciec z tego ciasnego, śmierdzącego starymi ludźmi mieszkanka, bo właśnie spieszyła się na randkę z tym całym Marcinem.
Gaśnięcia nie widziała też wtedy, gdy tydzień przed świętami robiła razem z Marcinem ciasto kawowe z migdałami. I cieszyła się, że on jest, że może tym razem będzie wreszcie normalnie. Że będzie inaczej.
– To nie to, co miało być, wybacz mała – słyszy jednak od niego i w Boże Narodzenie siada na parapecie, w otwartym oknie.
Grudzień w tym roku jest ciepły, to dobrze.
I pije to pierdolone wino z Biedronki i patrzy, jak pitbull sra po zjedzeniu swojej świątecznej kolacji. I zastanawia się w ilu ciemnych oknach z tych miliona okien dzieje się tak samo, jak u niej.
Nie skacze oczywiście, bo to tylko czwarte piętro, a ojciec nauczył ją, że jak już coś robić to raz, a dobrze.
Nie skacze i wraca do swego maleńkiego pokoju, na swoją pustą kanapę, a ogryzek ze świeczki z Mikołajem i reniferem chowa do szuflady. Jest pewna, że przyda się jej już za rok.
Tekst powstał przy wsparciu Patronów.
A gdybyście i wy mieli ochotę rzucić we mnie monetą i wesprzeć moją pisaninę, to będę bardzo wdzięczny. Tu trochę o tym piszę. Jak chcecie, kliknijcie poniżej.
View Comments (19)
Świetny tekst!!! Kilka malutkich zmian wprowadziłbym, żeby literacko trzymał się kupy, pozwolę sobie na tę kolokwialną frazę. Nie wymądrzam się jednak, bo to kwestia literackiego smaku, przyzwyczajenia, konwenansu, tradycji, etc. Tekst przerażający! I prawdziwy do bólu! Osobiście, już tak nie odbieram Świąt, bądź świąt... Są mi, po prostu, obojętne... Wiem, zostałem czegoś pozbawiony lub pozbawiono mnie czegoś, według większości - ważnego ... Poza świetnymi, literacko wartościowymi fragmentami, tekst mówi o jednym: JESTEŚMY SAMOTNI. Nic dodać, nić ująć.
A czasem, mimo upływu lat, wcale nie tęsknimy. I cieszymy się tylko, że przynajmniej ta samotność jest naprawdę.
Czytając Twoje teksty wydaje mi się, że wsadziłem chropowaty, sosnowy patyk do świeżej rany gdzieś w boku, pod żebrami i kręcę nim na wszystkie strony. Boli, ale ja nie przestaję. Mimo wszystko dziękuję...
I tak takie z nas głąby, że choćby nie wiem ile kolejnych takich historii powstało (mało ich jest?), to dopiero jak zaryjemy nosem we własną - może coś ruszy. Wesołych Świąt.
Kupiłam 6 win w Lidlu. 3 w sobotę przed wigilią, a drugie trzy we wigilię o 12.10.Bo Lidl zamykali o 12.30. Najbardziej tęsknię za babcią, która kiedyś mnie denerwowała. Mamy nie pamiętam szybko odeszła. Od mężczyzn słyszałam najczęściej : przecież niczego Ci nie obiecywałem. Bardzo smutny tekst. Ogólnie święta to trauma, wolałabym by ich nie było.
Co zrobiłaś z winami? Dodałaś do bigosu?
Prawdziwe że aż boli. Przychodzi czasem czas że tęsknimy za tym wszystkim co kiedyś nas drażniło. Dla mnie przyszedł w tym roku. Chciałbym żeby znów dziadkowie powiedzieli "idź do pokoju, zobacz choinkę". Specjalnie dla mnie babcia wieszała na niej cukierki. Tata piekł boczek i schab, taki pokryty czosnkiem i majerankiem... Nigdy nie myślałem jak będzie mi tego brakowało...
Moje święta rok temu i dwa lata temu... Niby nie sam, ale samotny, z podobnymi rozmyślaniami
Za mało! Chcę ciąg dalszy!
Z Biedronki jest lepsze wino, takie w kartonie, z kranikiem.
Zabrakło tylko "wesołych świąt" na końcu...
Borsuk, napisz kiedyś książkę ale nie taką składaną z tekstów tylko prawdziwą. Kupię w preorderze :)
No niby jest książka. Nie kupiłem, nie czytałem. Nie wiem, czy chcę. Może kupię w promocji w Biedrze, bo czasem trafiają tam też wartościowe książki. I leżą między kukurydzą Pudliszki i dekoracjami świątecznymi 'weź dwie sztuki trzecia gratis'.
Wesołych Poświąt.
Chujowo zabrzmiało z tą "prawdziwą" ale chyba nie da się wyedytować wpisu więc już jest...
Chodziło o to że książka na jeden temat a nie zbiór felietonów ;) a nie że ta którą wydałeś jest do dupy czy coś takiego...