Wyjechałem na chwilę z kraju, w którym upada pomnik księdza oskarżanego o molestowanie dzieci, a wróciłem do kraju, w którym księża każą dzieciom palić książki. Tyle się w ciągu miesiąca wydarzyło. Ale dziś nie będzie o księżach. Będzie o wojnie. Tej prawdziwej i popkulturowej – o wojnie w Wietnamie.
Każdy z nas ma znajomego, który katuje innych zdjęciami z wakacji. To ja pod palmą. To ja w basenie. To ja nad morzem przy zachodzie słońca. Każdy z nas unika tego znajomego i jego pokazów fotografii, zwłaszcza od kiedy kupił sobie projektor i zaczął wyświetlać obrazki w dużym formacie na ściance z karton-gipsu.
Niestety, dziś ja będę dla was tym znajomym.
Denerwujecie się, że mało ostatnio piszę, a ja po prostu byłem gdzie indziej. Nie pierdolnąłem wszystkiego tak globalnie i nie wyjechałem – jak każe porzekadło – w Bieszczady, choć to kusi. Pierdolnąłem zachowawczo, tylko na miesiąc i pojechałem sobie po taniości hen daleko, gdzie nie mam edytora tekstu i obowiązków.
Do kraju, który od dziecka był w moich myślach.
Dałem sobie miesiąc na objechanie Wietnamu. Z południa – od delty Mekongu – po góry północy. 3500 kilometrów z plecakiem na plecach, miejscowym rumem w żołądku i planem, by przez 30 dni nie myśleć o Polsce i Polakach.
Ale co zrobisz – myślałem i od tego myślenia nie ucieknę już chyba nigdy. Tak, jak nie da się uniknąć powrotu do ojczyzny, w której księża palą książki, a blondynki w NBP zarabiają kilka razy tyle, co prezydent.
Za to odwiedziłem kilka miejsc, które tysiące razy oglądałem na wojennych fotografiach. Bo Wietnam od zawsze był dla mnie po prostu wojną. Jej kwintesencją.
Od dziecka czytałem i oglądałem historie o wojnie w Wietnamie. „Czas Apokalipsy”, „Pluton”, „Łowca jeleni”, „Full Metal Jacket”, „Hair” – każdy to zna i jak zna to chyba mnie zrozumie. Mimo, że od Ameryki Stanów Północnych dzieli mnie zbliżona odległość, co od Wietnamu, zawsze czułem, że te historie są mi bliskie.
Jestem dzieckiem popkultury i część czerwonych krwinek krążących w moich żyłach ma wdrukowaną twarz Marlona Brando w dżungli na kambodżańskiej granicy, twarz Willema Dafoe, który dostaje serię w plecy podczas ucieczki przez tropikalną zieloność, Christophera Walkena z rewolwerem przy skroni i szeregowego Jokera, który poluje na snajperkę w ruinach miasta Hue. Część tych czerwonych krwinek wciąż gra mi w żyłach piosenki „Fortunate Son” i „Have you ever seen the rain” zespołu Creedence Clearwater.
Więc (zdania nie zaczyna się od „więc”) dlatego zamiast od razu po powrocie pisać o polskim wkurwie podzielę się z wami zdjęciami z tego wyjazdu. A wy mi – mam nadzieję – to wybaczycie.
Wybrałem kilka najbardziej kanonicznych fotografii z wojny w Wietnamie. Odnalazłem miejsca, w których zostały zrobione i sfotografowałem je dla was, bo o was też tam myślałem.
Zdjęcie pierwsze to płonący mnich Thích Quảng Đức, którego każdy zna z okładki płyty (a właściwie kasety) Rage Against the Machine z 1992 roku. A jak nie zna, to poznać powinien.
Thích Quảng Đức 11 czerwca 1963 roku przyjechał samochodem do Sajgonu, wyjął z bagażnika kanister z benzyną i podpalił się na środku skrzyżowania. W ten sposób zaprotestował przeciwko dyskryminacji religijnej buddystów. Ta dyskryminacja była jedną z pośrednich przyczyn porażki Amerykanów w Wietnamie i miała twarz Jeana Baptiste Ngô Đình Diệma.
Jean Baptiste był namaszczonym przez Francuzów i Amerykanów prezydentem Wietnamu południowego i pokazał jak jeden polityk może zaprzepaścić szanse wielkiego mocarstwa w wojnie z ubogim i pozbawionym nowoczesnej technologii krajem.
Pokazał, jak umieszczony w leśnej pułapce zaostrzony bambus wymazany gównem może wygrać z wielozadaniowymi śmigłowcami CH-47 Chinook.
Jean Baptiste był pazerny i skorumpowany. Większość stanowisk – również tych w armii – obsadzał rodziną i znajomymi. Był katolikiem, a za swój obowiązek uważał uciskanie wszelkich mniejszości, w tym religijnych. Znamy ten typ również z własnego podwórka. Swoją polityką doprowadził do tego, że część ludności południa zaczęła sympatyzować z władzami komunistycznej północy – poprzez zwyczajny sprzeciw wobec tyranii – co potem zaowocowało wspieraniem komórek Wietkongu w miastach i wsiach.
Jean został w końcu zmordowany przez swoich własnych generałów (przy błogosławieństwie CIA), ale dla ludzi, którym przegrał wojnę to jednak małe pocieszenie.
A mnich buddyjski Thích Quảng Đức stał się symbolem sprzeciwu wobec władzy nie tylko na północy Wietnamu, ale również w naszym świecie. Odwiedziłem miejsce, w którym zginął i zrobiłem tam dla was zdjęcie.
Drugie zdjęcie też stało się symbolem. I jest moim zdjęciem ulubionym, bo przedstawia historię o tym, jak media mogą całkowicie zafałszować historię i kontekst. Jest zdjęciem, które powinno ilustrować definicję fake newsa, dzięki któremu chwieją się nawet największe mocarstwa.
1 lutego 1968 roku amerykański fotograf Eddie Adams naciska spust migawki aparatu na ulicy w Sajgonie w czasie Ofensywy Tết. Zdjęcie umundurowanego żołnierza strzelającego w głowę przerażonego cywila obiega świat. Staje się namacalnym dowodem okrucieństwa wojny, jaką Ameryka toczy gdzieś bardzo daleko i podsyca masowe protesty w USA. Ludzie nie chcą stać po stronie morderców wykonujących uliczne egzekucje na cywilach w kraciastych koszulach, nie chcą, by amerykańscy chłopcy uczestniczyli w wojnie, w której proszący o litość facet dostaje kulkę w łeb od wojskowego siepacza. W Ameryce porównali to zdjęcie do fotografii z obozów koncentracyjnych, a żołnierzy USA zrównali z nazistami. Eddie Adams dostał za tę fotografię nagrodę Pulitzera.
Są tacy, którzy uważają, że ta fotografia przeważyła szalę na korzyść komunistycznej północy. Bo Amerykanie przegrali tę wojnę nie w Wietnamie – a w domu. Przegrali z opinią społeczną i z mediami. I ugięli się pod ich presją.
Eddie Adams wielokrotnie tłumaczył, że zdjęcie nie przedstawia tego, co widzą na nim ludzie. Że faktycznie jest na nim ofiara i morderca, ale role są całkowicie odwrócone.
Generał Nguyễn Ngọc Loan, czyli facet z rewolwerem, był szefem policji w Sajgonie. Z kolei mężczyzna w kraciastej koszuli to Nguyễn Văn Lém, używający pseudonimu Kapitan Bảy Lốp. Był dowódcą komórki Wietkongu, która podczas ofensywy Tết przedostała się do miasta z jednym, jasno sprecyzowanym zadaniem.
Kapitan Bảy Lốp doskonale wiedział, że każdy policjant w mieście dostał rozkaz patrolowania terenu. Że żadnego z nich nie będzie w domu. Dysponując listą nazwisk i adresów oddział Wietkongu wszedł do prawie każdego mieszkania prawie każdego policjanta i bez litości wymordował ich rodziny. Mężczyzna w kraciastej koszuli rozstrzelał matki, ojców, dzieci i żony praktycznie każdego mundurowego w mieście.
To czego nie widać na fotografii to rów melioracyjny, w pobliżu którego schwytano Kapitana Bảy Lốpa. Rów usłany był ciałami ludzi. Wypełniony kłębowiskiem ciał. Były jeszcze ciepłe.
Na samym szczycie tego masowego grobu leżały trupy żony i dzieci najbliższego przyjaciela generała Nguyễn Ngọc Loana. Szef policji wyjął rewolwer i strzelił zbrodniarzowi w głowę. W tym samym momencie strzeliła migawka aparatu Eddiego Adamsa.
Sam Adams wielokrotnie próbował prostować fałszywy obraz, jaki wyszedł spod jego rąk. Opisywał masakrę rodzin policjantów, protestował przeciwko oczernianiu generała, dowodził, że nie popełnił on przestępstwa, bo po prostu w warunkach wojennych zabił bandytę, masowego mordercę, a nie żołnierza czy cywila. Na łamach gazety „Time” Adams prosił społeczeństwo amerykańskie, by nie robiło z generała wroga publicznego numer jeden.
Nikt go nie słuchał. Ludzie woleli wierzyć w fałszywą informację, niż uwierzyć jej autorowi.
Generał Nguyễn Ngọc Loan, który po ewakuacji Sajgonu trafił do Dale City w Virginii, długo musiał borykać się z przyklejoną mu łatką zabójcy cywila. Wciąż ktoś na niego krzyczał i rzucał mu w twarz to zdjęcie. Nguyễn Ngọc Loan znosił to w milczeniu i ze spokojem. Przed śmiercią zapytano w końcu generała, czy nie ma żalu do Eddiego Adamsa. – A czemu miałbym mieć? Obaj wykonywaliśmy swoją pracę i obaj staraliśmy się to robić najlepiej, jak było to możliwe w tamtych warunkach – odpowiedział.
Odnalazłem i odwiedziłem miejsce tej egzekucji i zrobiłem tam dla was zdjęcia, bo jestem nienormalny i nie umiem zwyczajnie spędzić urlopu.
Kolejne fotografie to te, przy których w głowie załączają mi się automatycznie piosenki „The Doors”. Patrole płynące po dopływach Mekongu. Tu znów warto wspomnieć o polityku Jeanie Baptiste Ngô Đình Diệmie. Prezydent Wietnamu południowego – zanim jeszcze amerykańskie łodzie pojawiły się na wodach Mekongu – wpadł na pomysł, na który może wpaść tylko polityk.
Do prezydenta doszło – jeszcze przed wojną amerykańską, lecz już po francuskiej – że ludność zamieszkująca dorzecze nie jest zadowolona z jego rządów. Że przeszkadza im – wyobraźcie sobie! – korupcja, nepotyzm i fakt, że większość wojskowych dowódców nie ma żadnych kwalifikacji poza koneksjami rodzinnymi i w żadnym razie nie będzie w stanie obronić autochtonów przed wojskami północy.
Jean Baptiste wiedział, że CIA z powodzeniem zmieniła nastawienie ludności na Płaskowyżu Centralnym. Że Amerykanie jeździli od wioski do wioski z propagandowym przesłaniem „północ i komunizm to zło”, a przy okazji szkolili miejscowe plemiona, dawali im broń i poprawiali ich warunki bytowe – na przykład wiercili studnie, pomagali przyjąć poród cielaka, dawali pomoc medyczną dla dzieci i pokazywali, jak pozyskać więcej żywności z tej samej gleby. Dlatego później na płaskowyżu Wietkong nie miał zbyt wielu zwolenników.
Prezydent Jean chciał powtórzyć to w delcie Mekongu. Uznał jednak, że nie ma co jeździć po rozproszonych w dżungli wioskach i łatwiej będzie zebrać tych ludzi w jednym miejscu i wyedukować.
Skoncentrować i reedukować.
W ten sposób stworzył obozy… no, koncentracyjne i reedukacyjne, w których zamknął ludzi, którym nie udało się uciec przed jego mądrością do lasu. Był też bardzo zdziwiony, gdy dowiedział się, że po wybudowaniu tych obozów ludność jeszcze bardziej sympatyzuje z północą.
A potem na Mekongu pojawiły się amerykańskie łodzie, które pluły ogniem do ludzi na brzegach nie rozróżniając, czy czarną pidżamę i kapelusz z trzciny nosi zwykły rolnik, czy partyzant Wietkongu.
Odwiedziłem te miejsca i zrobiłem tam dla was zdjęcia.
Kolejne fotografie to już rok 1975, upadek Sajgonu i zakończenie wojny. Gdy Amerykanie dostali rozkaz odwrotu, ludność południa wiedziała co ich czeka z rąk wojska z północy niosącego hasła wyzwolenia i bratniej pomocy. Setki tysięcy ludzi błagały Amerykanów, by zabrali ich ze sobą.
I niespodziewanie Amerykanie chcieli to zrobić. Jednak miejsca w śmigłowcach nie starczyło dla setek tysięcy, a dla tysięcy po prostu. Podczas operacji Frequent Wind – jednej z największych operacji ewakuacyjnych w historii – Amerykanie ocalili z Sajgonu 1373 własnych obywateli i 5595 Wietnamczyków.
Do historii przeszło zdjęcie z 29 kwietnia 1975 roku. Zdesperowany tłum szturmuje mur ambasady USA, z której terenu odlatują śmigłowce. Jeśli widzieliście musical “Miss Saigon” to właśnie tę scenę zobrazowano w utworze “Koszmary nocne”, w którym Kim zostaje rozdzielona ze swoim ukochanym Chrisem, amerykańskim żołnierzem.
Odwiedziłem to miejsce i zrobiłem dla was zdjęcie, chociaż z gorszą jakością, bo wygonił mnie stamtąd żołnierz z radzieckim pistoletem maszynowym na ramieniu. Bo tam fotografować nie wolno, a kraj jest wciąż komunistyczny (przynajmniej z nazwy) co oznacza, że jak nie wolno to nie wolno i już. A w biegu jednak ostrość na aparacie złapać trudno.
Historyczną fotografią jest też ostatni śmigłowiec ewakuujący Wietnamczyków południowych z dachu budynku mieszkalnego w momencie, gdy wojska północy są już na przedpolach Sajgonu. Nie wszyscy widoczni na fotografii ludzie zmieścili się w środku. Część trafiła do obozów koncentracyjnych z czerwoną flagą dumnie łopoczącą na murach.
To miejsce też dla was znalazłem.
W końcu fotografia symbolizująca koniec tej potwornej wojny, w której zginęły – po obu stronach – trzy miliony Wietnamczyków i 50 razy mniej Amerykanów. „Ledwie” 60 tysięcy.
Czołg północy taranujący bramę pałacu prezydenckiego w opuszczonym przez amerykańskich żołnierzy Sajgonie to moment zakończenia tego koszmarnego starcia. Tu też zrobiłem dla was fotkę, bo przecież musiałem.
Jest też ostatnie zdjęcie. Zdjęcie, którego nie mogłem powielić jadąc w to samo miejsce, bo miejsce to nie ma koordynatów i nie da się go odnaleźć. To samotna łódź z uchodźcami z delty Mekongu. Ludźmi, którzy mimo wysiłków południowego polityka Jeana Baptiste nie skłonili się ku północy, bo byli ludźmi z natury wolnymi. To tak zwani “boat people”, którzy całe życie spędzają na falach, bez przywiązania do brzegu, czy politycznych idei. Rodzili się na wodzie, na wodzie żyli i tam umierali. Po zwycięstwie wojsk komunistycznych 800 tysięcy z nich wsiadło na swoje łupiny i wyruszyło na pełne morze. Starali się dopłynąć do bezpiecznej Tajlandii mijając po drodze Kambodżę, w której szaleli akurat Czerwoni Khmerzy (których upadek zawdzięczamy komunistycznemu Wietnamowi – ale to już inna historia).
Wyobrażacie sobie, że ci wodni ludzie próbowali niestrudzenie uciekać z Wietnamu przez następne 20 lat? Na tych łódeczkach?
Dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy z nich wymordowali piraci i partyjni siepacze w obozach koncentracyjnych na wyspie Côn Sơn. Historia lubi chichotać, a na tej wyspie jej chichot słychać szczególnie. Bo te obozy koncentracyjne zwycięzcy z północy zamknęli przecież jako pierwsze w 1975 roku. Propagandowo ogłosili, że wreszcie ucisk się skończył i więzienie, w którym torturowano ich braci z Wietkongu odchodzi do historii. Bo w krainie wolności nie ma miejsca na takie więzienia.
No, chyba że chodzi o ludzi rzeki, którzy wolność rozumieją inaczej niż komunistyczni zwycięzcy. Wtedy trzeba obóz reaktywować.
Wtedy znów trzeba powsadzać ludzi do metalowych klatek wpuszczonych poniżej poziomu gruntu i tam zabrać im wszystko, co kochają.
Nie byłem w stanie odnaleźć miejsca ze zdjęcia, ale znalazłem współczesnych “boat people”. Tych, którzy na swoich łupinkach wrócili w końcu do Wietnamu z obczyzny. I tych, którzy urodzili się w żelaznych klatkach na Côn Sơn i w końcu, po latach, pozwolono im iść tam, gdzie rzeka daje im wolność prawdziwą.
I tyle na razie z tej mojej wycieczki.
Pożegnam was uśmiechem rzecznej kobiety, która wie, że czasem może i można uśmiechnąć się do partii, by dostać miskę ryżu. Ale można też uśmiechać się do ludzi i wszelkie partie mieć w dupie. I można zarobić na ten ryż z podniesionym czołem. I może wtedy trzeba mieć trochę mniejszą miseczkę, ale można być wolnym i słyszeć szum rzeki, zamiast partyjnych pokrzykiwań.
Bądźcie wolni i płyńcie swoją rzeką.
Tekst powstał przy wsparciu Patronów.
A gdybyście i wy mieli ochotę rzucić we mnie monetą i wesprzeć moją pisaninę, to będę bardzo wdzięczny. Tu trochę o tym piszę. Jak chcecie, kliknijcie poniżej.
View Comments (31)
Trochę mnie tu nie było i dzisiaj zasiadłam, żeby nadrobić zaległości... przeczytałam i rozkleiłam się :(
Nie dość, że fenomenalne pióro, to jeszcze wywody mądre, błyskotliwe, a wnioski podane pięścią prosto w mózg - to cenię, niczym teksty pewnych na wpół zapomnianych kapel... nieważne. Mniej więcej w połowie ponownej lektury Twoich tekstów, tym razem w formie książkowej, pomyślałem sobie: "cholera, chciałbym zobaczyć jak ten koleś, z tą swoją wściekłością i przenikliwością, bierze się za reportaż. Taki prawdziwy, krwisty, który nie tylko trąca struny moralnego niepokoju, ale szarpie na nich ostre riffy." No i mam :) dziękuję!
Zdecydowanie uprzedzaj, że Cię nie będzie...
A przypominania o prawdzie stojącej za zdjęciem z gen. Nguyễn Ngọc Loanem nigdy nie za wiele.
O w dupe - jakie to dobre. Aż prosi się o filmik.
Borsuk, dobry artykuł, jak zwykle.
Mnie tylko zastanawia skąd u niektórych ludzi potrzeba odwiedzania takich miejsc. Sam ostatnio dowiedziałem się, że nad Kołymą odkryto ruiny mało znanego i ledwie co opisanego gułagu Butugyczag gdzie towarzysze radzieccy przeprowadzali na więźniach eksperymenty medyczne, których nie powstydziłby się doktor Mengele. I już wiem, że jak kiedyś czas i fundusze pozwolą na wycieczkę na wschodnią Syberię, to poświęcę te 2 dni w jedną stronę (obóz był daleko od drogi, na wysokości 1600m npm) by zobaczyć... co? Trochę desek po barakach, dużo drutu kolczastego i gładzący to wszystko mroźny wiatr? Po co? Nie wiem. Ale wiem, że chcę stanąć w tamtym miejscu i pomyśleć: tutaj wymordowano 380 tys. ludzi.
Te same pytanie zadawałem sobie w różnych miejscach na świecie, w których doszło do masakr, ludobójstw, masowych mordów. To samo pytanie zadawałem sobie na grobie Milosevicia w serbskim Pozarevacu, na grobie Ceausescu w Bukareszcie czy na grobie Bieruta w Warszawie.
Co nas ciągnie w te miejsca? Po prostu doświadczenie historii? To dlaczego mniejszy pociąg czuję do miejsc związanych z wielkimi odkryciami naukowymi, mimo iż jestem gorącym zwolennikiem nauki i szeroko rozumianego postępu technicznego?
Skąd ta fascynacja?
No to ja się objawię jako lurker. Pamiętam jak oglądałem "Czas Apokalipsy"w kinie. Wyszedłem, a z głowy mi się dymiło. Nie wiedziałem o czym był ten film. Wiedziałem coś o Wietnamie, ale nie wiedziałem co to "The Doors", "Jądro ciemności", i takie tam. Ale przy scenie z "Cwałującymi Walkiriami" prawie zlałem się w majtki. Pamiętam ostatnie słowa Kurtza, scenę śmierci Czyściocha... "Łowca Jeleni" to już czasy VHS. "Full Metal Jacket"- DVD. I wcale mnie nie zwaliło z nóg, że FMJ był nakręcony w UK :-), tylko wzbudziło większy szacunek dla Kubricka. Od tego czasu moim mokrym snem była M-65 (no a potem do tego dołożył się i "Taksówkarz", i Stachura...)- kupiłem sobie po śmierci Ojca, gdy dostałem większe pieniądze. Mam ją do dziś, cały czas w niej łażę- co za sprzęt!
Zazdroszczę wycieczki. Zazdroszczę zdjęć. Fajnie że jesteś.
Dziękuję i cieszę się, że lurkujesz :) M65 kupiłem ze dwa lata temu, jakiś kryzys wieku średniego pewnie :D Dzięki za ten komentarz, przypomniałeś mi VHS-y
W mordę jeża. Borsuku, a nie dało się uprzedzić: wyjeżdżam na miesiąc, mam nadzieję że dacie sobie radę beze mnie. Otóż nie: nerwowe odświeżanie strony nie sprzyja zdrowiu psychicznemu. Nie godzi się dać dziecku zabawkę, która je zachwyci a potem schować na miesiąc do czarnej dziury.
Hah :) Przepraszam! Nie spodziewałem się, że ktoś będzie tęsknił przez miesiąc. Bardzo to miłe, postaram się następnym razem pamiętać o ostrzeżeniu
o to to...
"Wolność kocham i rozumiem..." Czyżby kolejnym krokiem naszej władzy miałyby być obozy reedukacyjne? Jakoś sporo analogii :/
Piękny ten wpis, z dużym polem na własne myśli Może to taka cecha podróży.
Bardzo dziękuję!
Zabrakło jednej fotografii: Napalm girl.
Wiem, wiem :( Nie dojechałem tam
Cześć! Rany już się zaczynałam niepokoić! :) Jak zwykle fajny wpis! I jak zwykle jak się chce, to się do sytuacji w kraju nad Wisłą coś podpasuje :) . Miło znowu "Cię czytać" !
Cieszę się! Fakt, tak to u nas jest, że zawsze coś się da przypasować